Praca w banku. Jak to pięknie brzmi. Moje stanowisko jeszcze piękniej. Relationship manager. A jaka jest prawda? pod pięknie brzmiącym stanowiskiem kryje się nic innego jak sprzedawca. Kredytów, kart, rachunków. Pozyskiwanie klientów. Pracując na tym stanowisku utrzymujesz całą bandę ludzi, którzy uczą cię jak masz to robić. Co mnie szczególnie irytuje, bo nie pracuję w tym pierwszy miesiąc ani rok. Przyjeżdża sobie taki szkoleniowiec, słucha Twoich rozmów z klientem- a to przez telefon, a to na żywo. Oczywiście starasz się wypaść świetnie, a jak wiadomo im bardziej się starasz tym gorzej wychodzi. I skóra cierpnie na myśl, co takiego ten szkoleniowiec o tobie pisze, myśli. Czy mówisz wystarczająco gramatycznie. Zaczynasz składać zdania 5-krotnie podrzędnie i nadrzędnie zbudowane. Klient robi coraz większe oczy, a ty...marzysz aby ten dzień się skończył.... I mało ważne, że jak dotąd nieźle ci idzie w pracy. Przy takim gościu wyjdziesz zawsze na ostatniego debila...
Czasem zastanawiam się co lepsze, pięciu szefów nad sobą i praca na etacie, czy dzialanie na własną rękę z fiskusem, zusem itd. nad sobą. Wciąż się zastanawiam.
Co jeszcze? Zimno. Psa by nie wypuścił a ja się dowiedziałam, że mam mieć jeszcze więcej spotkań z klientami. Długa historia...
Witam we fiołkowym świecie!
Kochani, witam w dolinie fiołków. Może się kojarzyć pesymistycznie- ale mam nadzieję, że tak nie będzie. Zapraszam.
wtorek, 7 września 2010
poniedziałek, 6 września 2010
niedzielne smuteczki...
w zasadzie całkiem miła niedziela. Ale jak to niedziela-z poniedziałkiem na plecach. Jak zawsze mam wrażenie, że nie wykorzystałam weekendu. Za mało czytałam, za mało ważnych spotkań, za mało filmów. W weekend powinna się wydłużać doba. Wczoraj było naprawdę wspaniale:) 2 godziny w pasmanterii, obiad u przyjaciół, drobna twórczość....
Wczoraj też odkryłam na allegro piękną suknię ślubną. Niby jeszcze rok ale czas szybko biegnie. Używana oczywiście, ale i tak na razie mnie nie stać. 1550zł. Ale co z tego? przysięgam, gdybym miała te pieniądze kupiłabym ją choćby i jutro. Ale w kieszeni pustki. Zastanawiam się jak to będzie i co zrobię jak już naprawdę trzeba będzie się szepnąć na ten wydatek. A wymagania mam- nie powiem. Nie chcę wyglądać jak beza, abażur, albo jakby mnie ktoś owinął materiałem prosto z belki. Poważna sprawa. Mam też nie wyglądać jak uboga krewna. Mój przyszły małżonek wystąpi zapewne ubrany w garnitur czy co tam przyjdzie do głowy jemu i jego rodzicom za kilka tysięcy. A ja??? cóż, kto by się mną przejmował? jego tatuś nie przejął się tym, że nie chcę wielkiego wesela. A wynik jest taki, że łącznie zaprosimy jakieś 150 osób. Nie mam pojęcia skąd na o wezmę. Moi rodzice nie żyją, rodziny takiej najbliższej nie mam. Rodzeństwa też nie. O wszystko będę musiała zadbać sama jeśli chodzi o swoje wydatki.
Bo tak naprawdę.... wolałabym obiad dla najbliższych. Ale nie mój narzeczony i jego rodzice. Zastaw się a postaw się:( Trzeba zaprosić wszystkich, bo jak to inaczej?? ale to, że na co dzień drą ze sobą koty to już nie ma znaczenia./ Najważniejsze żeby pokazać jak to jedynaka się żeni. I tak odczuwam jak traktuje mnie jego ojciec. Jakby mi wielką przysługę robił. Łaskę. Że mnie akceptuję. Sierotę bez posagu. Ale to, że sama zapracowałam na mieszkanie to ma już gdzieś. I to jeszcze się złości, że nie chcemy z nimi-tj.teściami mieszkać. Boże nie daj. Byłby horror na kółkach. Jemu nawet pies w domu przeszkadza. Niby toleruje jak z moją jamniczką wpadnę ale widzę że nieszczery jest. Brrr, trzęsie mnie na myśl o rozmowie z tym typkiem. Ł. na szczęście przejrzał ostatnio na oczy i już tak tatusia nie wybiela...
Wczoraj też odkryłam na allegro piękną suknię ślubną. Niby jeszcze rok ale czas szybko biegnie. Używana oczywiście, ale i tak na razie mnie nie stać. 1550zł. Ale co z tego? przysięgam, gdybym miała te pieniądze kupiłabym ją choćby i jutro. Ale w kieszeni pustki. Zastanawiam się jak to będzie i co zrobię jak już naprawdę trzeba będzie się szepnąć na ten wydatek. A wymagania mam- nie powiem. Nie chcę wyglądać jak beza, abażur, albo jakby mnie ktoś owinął materiałem prosto z belki. Poważna sprawa. Mam też nie wyglądać jak uboga krewna. Mój przyszły małżonek wystąpi zapewne ubrany w garnitur czy co tam przyjdzie do głowy jemu i jego rodzicom za kilka tysięcy. A ja??? cóż, kto by się mną przejmował? jego tatuś nie przejął się tym, że nie chcę wielkiego wesela. A wynik jest taki, że łącznie zaprosimy jakieś 150 osób. Nie mam pojęcia skąd na o wezmę. Moi rodzice nie żyją, rodziny takiej najbliższej nie mam. Rodzeństwa też nie. O wszystko będę musiała zadbać sama jeśli chodzi o swoje wydatki.
Bo tak naprawdę.... wolałabym obiad dla najbliższych. Ale nie mój narzeczony i jego rodzice. Zastaw się a postaw się:( Trzeba zaprosić wszystkich, bo jak to inaczej?? ale to, że na co dzień drą ze sobą koty to już nie ma znaczenia./ Najważniejsze żeby pokazać jak to jedynaka się żeni. I tak odczuwam jak traktuje mnie jego ojciec. Jakby mi wielką przysługę robił. Łaskę. Że mnie akceptuję. Sierotę bez posagu. Ale to, że sama zapracowałam na mieszkanie to ma już gdzieś. I to jeszcze się złości, że nie chcemy z nimi-tj.teściami mieszkać. Boże nie daj. Byłby horror na kółkach. Jemu nawet pies w domu przeszkadza. Niby toleruje jak z moją jamniczką wpadnę ale widzę że nieszczery jest. Brrr, trzęsie mnie na myśl o rozmowie z tym typkiem. Ł. na szczęście przejrzał ostatnio na oczy i już tak tatusia nie wybiela...
niedziela, 5 września 2010
sobota, 4 września 2010
"Integracja"

Bo tak naprawdę to były nudy, siedzenie w szczelnych grupkach. Dla mnie jako "nowej" było to ciężkie przeżycie. Sztywno było. Bo jak człowiek ma się dobrze na luzie bawić, jak siedzi trzeźwe jak niemowlę szefostwo i obserwuje. Ale przeżyłam, żaba połknięta. W międzyczasie wysłuchałam "życzliwych" rad, że powinnam zamieszkać przed ślubem ze swoim narzeczonym, bo potem to będzie szok(?). A przedtem to nie- pomyślałam?? Nie chciałam wyjść na jakiś "moherowy beret" więc oszczędziłam rozmówcy swoich poglądów, ale samego słuchania miałam dość.
Zmyła się około północy, dopóki nie zrobiło się żałośnie.
A dziś?? dwie godziny spędziłam w pasmanterii. W katalogach z koronkami itd... Oczywiście część zakupiłam:) wpadlam na pomysl delikantgo ożywienia swoich białych bluzek... Zaraz będę do nich przyszywała różne cuda:) M. jest pod wrażeniem:) ja będę pod wrażeniem jak zobaczę efekt.
Kupiłam tez 2 doniczki z wrzosami. Cudne. A parapet mały i pęka w szwach. Storczyki rosną jak szalone! pięknie kwitną. Fiolek afrykański odmówił współpracy. "Za karę" wyniosłam go do pracy- może tam zmieni zdanie.
Zabieram się do pracy przy ozdabianiu bluzek:)
piątek, 3 września 2010
Pierwszy wpis....

Dolina Fiołków powstała ponad rok temu. Ale jak widać nie był to dla niej najlepszy czas. Trafiło na fatalne wydarzenia w moim życiu i pisanie bloga bynajmniej nie szlo:( Ale! od tamtego czasu wiele się zmieniło. Dawne zmartwienia i smutki okazały się nie tak już wielkie i ważne. Postanowiłam wrócić do pisania. Ale i zachować nazwę.
Dlaczego fiołki? Kojarzą mi się z ukochaną porą roku...wczesna wiosna:) przyroda jeszcze taka nieśmiała- ale- fiołki swoim wspaniałym zapachem i niepozornym pięknem zdają się krzyczeć- "chować czapki ciepłe buty- nadchodzi wiosna idzie nowe":) taki u mnie- nadchodzi wiosna- mimo, że za oknem typowo jesiennie;)
Na dziś wystarczy marudzenia- znikam. Jutro piątek-piątunio-piąteczek:) aaa! właśnie- piątkowy wieczór ukochana pora tygodnia! można się bezkarnie zaszyć u M., wypić lampkę wina, pożreć ciasto z kawą...już się rozmarzyłam;) ale niestety- "pracowa' integracja... a ja jako najmłodszy stażem pracownik wymigać się nie mogę, bo wyjdę na dzika :/ tak to jest jak się pracę zmienia.
a odpoczynek bardzo mi się marzy Po tygodniu "bycia doradcą" klienta bynajmniej nie mam ochoty oglądać ludzi. Tzn. ludzi z pracy- z całym szacunkiem. Nic to- trzeba połknąć tą żabę. Brrr.
Przeżyć. Przeżyć wyprawę do klientów. Przeżyć wieczór. A potem to już weekend i weekend.
Subskrybuj:
Posty (Atom)